UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 0.00 (0 Votes)

Spis treści

A jednak sądzę, że za wszystkimi tymi tekstami kryje się powaga. Kosmos jako Gra? Intencjonalna Fizyka? Czciciel nauki, leżący plackiem przed jej św. metodologią, Lem nie mógł się pasować na jej pierwszego herezjarchę i odszczepieńca. Nie mógł zatem tej myśli włożyć do żadnej dyskursywnej wypowiedzi. A znów uczynić ideę "Gry w Kosmos" osią fabularnej intrygi - znaczyłoby to napisać jeszcze jedną, którąś tam z rzędu pozycję "normalnej science fiction".

Wielkość UrojonaPisanie recenzji z nieistniejących książek nie jest wynalazkiem Lema; nie tylko u pisarza współczesnego - J.L. Borgesa - znajdujemy takie próby (np. jako "Omówienie dzieła Herberta Quaine" w tomie "Labirynty"), koncept sięga dalej - i nawet Rabelais nie był pierwszym, który go użył. Lecz "Doskonała próżnia" jest kuriozalna o tyle, że chce być antologią tylko takich właśnie krytyk. Systematyczność pedanterii czy żartu? Podejrzewamy autora o intencję żartu, a wrażenia tego nie osłabia wstęp - sążnisty i teoretyczny, w którym czytamy: "Pisanie powieści to forma utraty swobód twórczych. (...) Z kolei recenzowanie książek to katorga jeszcze mniej szlachetna. O pisarzu da się przynajmniej powiedzieć, że sam siebie zniewolił - obranym tematem. Krytyk jest w gorszym położeniu: jak katorżnik do swych taczek, tak do dzieła omawianego przykuty jest recenzent. Pisarz traci wolność we własnej, krytyk - w cudzej książce".

Emfaza tych uproszczeń jest zbyt jawna, byśmy ją brali serio. W dalszym akapicie wstępu ("Autozoil") czytamy: "Literatura opowiadała nam dotąd o fikcyjnych postaciach. My pójdziemy dalej: będziemy opisywali fikcyjne książki. Oto szansa odzyskania swobód twórczych, a jednocześnie zaślubiny dwóch sprzecznych duchów - beletrysty i krytyka".

"Autozoil" - wywodzi Lem - ma być kreacją swobodną "w kwadracie", ponieważ krytyk tekstu, jeśli wprowadzony w sam ów tekst, będzie miał więcej szans manewrowych od narratora tradycyjnej czy nietradycyjnej literatury. Z tym można by się zgodzić, bo istotnie literatura walczy dziś o większy dystans do tworzonego, jak biegacz o drugi oddech. Gorzej, że ten uczony wstęp jakoś nie chce się kończyć. Lem opowiada w nim o dodatnich stronach nicości, o idealnych obiektach matematycznych i nowych metapoziomach języka. Jak na żart, trochę to już przeciągnięte. Co więcej - uwerturą tą Lem wyprowadza czytelnika (a może i samego siebie?) w pole. Gdyż na "Doskonałą próżnię" składają się pseudorecenzje, które nie są tylko zbiorem kawałów. Podzieliłbym je, w niezgodzie z autorem, na takie trzy grupy:

1) Parodie, pastisze i kpiny: tu należą "Robinsonady", "Nic, czyli konsekwencja" (oba teksty drwią, niejednakowo, z nouveau roman), ewentualnie jeszcze - "Ty" i "Gigamesz". Co prawda pozycja "Ty" jest dosyć ryzykowna, albowiem wymyślić z ł ą książkę, którą można zjechać za to, że zła, jest rzeczą zbyt tanią. Najoryginalniejsza formalnie jest powieść "Nic, czyli konsekwencja", ponieważ na pewno nikt nie mógłby jej napisać, więc chwyt zastosowany, pseudorecenzji, pozwala na sztuczkę akrobatyczną: jako krytykę książki, której nie tylko nie ma, ale nie może być. "Gigamesz" najmniej przypadł mi do gustu. Chodzi o worek i o szydło; czy jednak doprawdy warto zbywać takimi dowcipami arcydzieła? Być może, jeśli się ich samemu nie pisze.

2) Szkice brulionowe (bo to są w końcu swoiste bruliony), takie jak "Gruppenführer Louis XVI" lub "Idiota", a także "Kwestia tempa". Każdy z nich mógł, kto wie, zostać embrionem dobrej powieści. Ale te powieści trzeba by jednak pierwej napisać. Streszczenie, krytyczne czy nie, to w końcu tylko przystawka, robiąca nam apetyt na danie, jakiego nie ma w kuchni. Dlaczego nie ma? Krytyka insynuacjami to nie fair play, ale raz sobie na nią pozwolę. Autor miał pomysły, których nie potrafił zrealizować w pełnym formacie; napisać nie umiał, a nie pisać było mu żal: ot i cała geneza tej części "Doskonałej próżni". Lem, dostatecznie bystry, żeby przewidzieć właśnie taki zarzut, postanowił się osłonić wstępem. Dlatego mówi w "Autozoilu" o nędzy warsztatu prozy, o tym, jak to trzeba po rzemieślniczemu wystrugiwać opisy, że "markiza wyszła z domu o piątej". Lecz dobry warsztat nie jest nędzny. Lem przeląkł się trudności, jakie stawiał każdy z trzech tytułów, nazwanych przeze mnie tylko przykładowo. Wolał nie ryzykować, wykręcić się sianem, pójść na unik. Mówiąc, jak to "każda książka jest grobem bez liku innych, które unicestwiła, bo wyparła", daje do zrozumienia, że ma pomysłów więcej niż biologicznego czasu (Ars longa, vita brevis). Ale znacznych, wiele rokujących pomysłów nie ma aż tak wiele w "Doskonałej próżni". Są w niej pokazy zręczności, o których wspomniałem; lecz wówczas idzie o żarty. Podejrzewam jednak rzecz poważniejszą, mianowicie - tęsknotę nie do urzeczywistnienia.