UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 5.00 (12 Votes)

O pracowitym dzieciństwie, lwowskiej Arkadii i życiu poza czasem.

Kiedy czyta się ,,Wysoki Zamek”, książkę o Pańskim dzieciństwie, wchodzi się w obszar poza czasem i historią. Nie ma prawie odbicia wydarzeń zewnętrznych, jest zamknięty świat pasji dziecięcego bohatera. Czy to cecha właściwa odbiorowi rzeczywistości przez dziecko, czy też Pańska szczególna właściwość?

– Chętnie przyjmę, że nie jestem całkiem normalny. Opowiem anegdotę – późna sprawa, ale rzuca światło wstecz.

    Kiedy mój syn studiował fizykę w Princeton – spędził tam cztery lata – utrzymywałem z nim dość intensywną korespondencję. I on się skarżył matce w liście, że ojciec, zamiast pisać o swoim życiu wewnętrznym albo pytać o jego nastroje, pisze o galaktykach, o czarnych dziurach, o zakrzywieniu przestrzeni. Żona moja odpowiedziała mu: życiem wewnętrznym twojego ojca są właśnie czarne dziury i galaktyki. I naprawdę tak jest.Tak jest też z moimi wynalazkami opisanymi w ,,Wysokim Zamku” – a nie przyznałem się tam do wszystkiego, nie chcąc robić wrażenia, że się chwalę. Naprawdę wynalazłem mechanizm różnicowy, nie wiedząc, że jest już znany; parokrotnie w podobny sposób odkrywałem Amerykę. Stwarzałem też rozmaite zwierzęta. Nie konkurowałem z Panem Bogiem, tylko po prostu wymyślałem je, rysując w specjalnych zeszytach; wszystko to robiłem skrycie. I królestwo legitymacyjne z ,,Zamku” jest najświętszą prawdą, chociaż Sadkowski bodaj napisał, że to jakaś Lema blaga. Nasze gimnazjum nosiło numer 560; przedtem było to Drugie Gimnazjum imienia Karola Szajnochy. Cyfry na naszych tarczach zrobione były z cienkich srebrnych nitek i ja naprawdę tymi nitkami zszywałem moje legitymacje.

    Miałem oczywiście kolegów, grałem z nimi w piłkę nożną, ale najważniejsze było moje wewnętrzne życie, którego z nikim właściwie nie dzieliłem. Nie miałem aż do samej matury żadnego romansu chłopięcego; naturalnie spotykałem się z dziewczętami, chociaż wtedy nie było jeszcze koedukacji, ale – jak dziś przypuszczam – odstraszałem je, opowiadając im o gwiazdach. Inaczej nie umiałem, a gwiazdami interesowałem się bardzo.

    Latem jeździłem przeważnie w góry. Moja najmłodsza ciotka wyszła za nauczyciela gimnazjalnego. Żeby dorobić, co roku wynajmowała w Skolem albo w Worochcie dom na cały okres wakacji i prowadziła w nim pensjonat dla młodzieży. Jeździłem tam i ja; rodzice byli radzi, że znajduję się pod opieką. Opieka polegała głównie na tym, że dostawałem podwójną leguminę, poza tym nikt się mną nie interesował. To było wspaniałe: Prut, wyprawa na Howerlę. Słyszałem legendy o żmijach, które na Howerli żyć miały w wielkiej obfitości, ale daremne były moje poszukiwania – żadnej nie udało się znaleźć. Silne wrażenie zrobiła na mnie też pewna przejażdżka. Ogromna część Czarnohory była wtedy własnością barona Groedla. Prowadzono wyrąb lasu i pnie ostrugane ściągano kolejką wąskotorową. Kiedy ta kolejka wyjechała na górę, siadało się obok hamulcowego i zjeżdżało w dół stromymi serpentynami. Strasznie mi się to podobało. Krajobrazy w Karpatach niezmiernie były urokliwe i tam powstały moje pierwsze wiersze – trudno sobie wyobrazić gorsze. ,,Nad górami zaś wynika szczyt Jawornika” albo historia o ,,wodospadziku-wodogrzmociku” i temu podobne okropności, które potem starannie przed światem ukryłem.

    Nawet kiedy jako szesnastolatek byłem w Delatynie na obozie Przysposobienia Wojskowego – opisuję ten obóz w ,,Wysokim Zamku” – i po osiemnaście chłopa spaliśmy w namiotach, też się właściwie z nikim bliżej nie zaprzyjaźniłem. Jako podoficer dyżurny nosiłem kolegom na przemian smalec, masło lub marmeladę. Przedwojenna marmelada była pakowana w pudełka z cienkiej jakby dykty, jabłkowa, pyszna i bardzo twarda. Kiedy się przychodziło do sierżanta sztabowego, sierżant odkrawał najpierw gruby kawałek dla siebie; ja w ślad za nim odkrawałem sobie kawałek nieco cieńszy i pozostałą część dopiero przekazywałem dalej. Uważałem, że mi się to należy, skoro jestem podoficerem służbowym. Karabiny mieliśmy poaustriackie, lebele z 1890 zdaje się roku, zupełnie rozkalibrowane; strzelało się na manewrach ślepakami. Pamiętam, że raz zerwali nas o czwartej rano – to było w lipcu – i świat wydał mi się cudowny, obiecywałem sobie, że częściej postaram się go takim oglądać. Opowiedziałem o tym po powrocie do domu ojcu, a on na to: – Wiesz, nas też na manewrach zbudzono kiedyś o czwartej i też postanowiłem sobie, że nieraz będę w przyszłości wstawał o tej cudownej porze – nigdy jednak tego postanowienia nie zrealizowałem...