UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 1.00 (1 Vote)

    Książka, którą Czytelnik trzyma w ręku, nosi wprawdzie taki sam tytuł jak inna książka Stanisława Lema, wydana w 1996 roku w oficynie „Nowa”, ale jej zawartość jest nierównie obszerniejsza, ponieważ od tego czasu powiększył się znacznie zbiór esejów drukowanych przez autora w „Odrze” jako Rozważania sylwiczne. Na użytek niniejszej edycji Lem dokonał wyboru spośród tych tekstów, pojawiających się tutaj — z wyjątkiem pierwszego eseju — bez osobnych tytułów, a jedynie opatrzonych numerami, pod którymi drukowane były w czasopiśmie na przestrzeni z górą dziesięciu lat — od maja 1993 do listopada 2003 roku.

    Dlaczego „rozważania sylwiczne”? Sylwa to gatunek wywodzony od zbioru Silvae Stacjusza, rzymskiego poety z I wieku, popularny w sarmackim piśmiennictwie siedemnastego stulecia. W szlacheckich dworach wykładano zszyte z pustych kart księgi, do których gospodarz wpisywał różne swoje refleksje, wspomnienia, relacje ze zdarzeń bieżących, czasem utwory literackie, także co celniejsze cudze teksty, które wpadły mu w rękę, a które — w tej epoce kryzysu drukarstwa — chciał, przepisując, ocalić dla domowego użytku. Mocno rozwichrzona gatunkowo forma sylwy powracała w rozlicznych stylizacjach także w dwu następnych wiekach, aby potem na wiele dziesięcioleci ulec zapomnieniu. Wróciła dość niespodziewanie w wieku dwudziestym, zapładniając wyobraźnię tych twórców, którzy chcieli naśladować z jednej strony jej swoistą „bezforemność”, gatunkową nieokreśloność czy wielorakość, z drugiej — charakter bardzo osobistego zapisu, w którym autor pozostaje stale obecnym „gospodarzem” utworu, a narastaniem tekstu rządzi rytm jego życia, kolejnych przypadków jego biografii, także intelektualnej. Takim regularnym zapisywaniem księgi-sylwy trudni się tutaj również Stanisław Lem. Karierę form sylwicznych w czasach najnowszych opisał jako pierwszy Ryszard Nycz w Sylwach współczesnych i — co zabawne — autor Sex Wars ukazuje tu w pewnym momencie siebie ślęczącego nad tą niełatwą w lekturze książką, od której odrywa się co chwila, aby ze zniechęceniem przeskakiwać z jednego kanału telewizyjnego na drugi, konstatując zresztą, że wszystkie wypełnione są taką samą tandetą i komercyjną papką.

    Ta historia obrazuje dobrze zasadę, na jakiej skonstruowana jest sylwa samego Lema: jest w niej mianowicie pewne zmieszanie sfer — lektury i tego „dziania się”, jakim wypełniona jest codzienność. Z tym jeszcze może, że codzienność Lema to nie zdarzenia z życia prywatnego, ale raczej to, co przynoszą telewizyjne wiadomości, a mianowicie nowiny ze świata techniki, polityki czy szeroko pojętej kultury. Jednocześnie jeśli porównamy Sex Wars do wspominanych tu często wielkich esejów Lema z przeszłości, a przede wszystkim tego „eseju-matki”, jakim była dla wszystkich teoretycznych rozważań pisarza Summa technologiae, dostrzeżemy, że o ile tam uwaga jego skupiona była przede wszystkim na przedmiocie, którym się zajmował, o tyle tutaj znacznie więcej oddaje miejsca własnym emocjom, owej ekspresji „ja”, która bywa właśnie charakterystyczną cechą narracji sylwicznej. I jeszcze jedno: sylwiczny tok rozważań Lema jest jednocześnie zapisem upływającego czasu, odciskają się na nim mocno aktualne zdarzenia polityczne, społeczne, gospodarcze, wieści o nowych odkryciach bądź nowych koncepcjach fizycznych czy kosmologicznych, wywracających pewne dobrze już ugruntowane mniemania uczonych, samego autora książki nie wyłączając (myślę tu przede wszystkim o takich bulwersujących wiadomościach jak ta, która dotyczy podważenia „zasady nieoznaczoności”, fundamentu fizyki kwantowej).

    Trudno i zarazem łatwo opisać tę książkę. Trudno — bo ona prezentuje się nam jako kłębowisko różnych tematów, ciasny splot wątków podstawowych i niezliczonych dygresji, których nie sposób czasem rozplątać, aby przedstawić uporządkowany tok myśli. Łatwo — bo wszak Sex Wars nawiązują stale do tematyki innych pisanych w tym samym czasie eseistycznych książek Lema i bardzo prędko odkryjemy w nich powracające stale, wręcz obsesyjnie, motywy: paradoksów futurologii, niebezpieczeństw demograficznej eksplozji, nieobjętych perspektyw i zarazem zagrożeń związanych z biotechnologią, powszechnego zgłupienia, wspieranego przez wszechobecne a potężne media — telewizję, Internet, brukową prasę i książki. Na tym tle pojawią się tu — szczególnie ciekawe — rozważania Lema o literaturze, a zwłaszcza rozłożona na kilka odcinków sylwy analiza poezji Leśmiana. Obok — dywagacje nad przyszłością Ziemi i całej naszej galaktyki, na których przykładzie wykłada Lem, jak stosunkowo łatwo jest w kosmologii przewidywać na miliardy lat naprzód i jak zarazem trudno robić to w świecie ludzkim na lat dziesięć czy dwadzieścia.

    Ale nie chciałbym skupiać się tutaj na wątkach, które Czytelnik znajdzie w innych książkach Lema. Interesuje mnie przede wszystkim jeden temat, który przewija się przez wiele różnych na pozór odcinków tej wielkiej sylwy. To mianowicie, co intryguje mocno autora, to jego rola jako filozofa — czy wręcz „filozofa przyszłości”. Pomińmy tu częste u Lema narzekanie na to, że jego trafnych prognoz na temat przyszłości nauki i technologii nikt w swoim czasie na świecie nie odczytał jako poważnej inwestycji w futurologię, że wkładano je między bajki lub po prostu — nie czytano, jako że autor należał do funkcjonujących poniekąd na wariackich papierach specjalistów od SF. To upominanie się o miano prekursora raz bardziej, raz mniej przekonuje (nikt zapewne lepiej od Lema nie przewidział perspektyw rozwoju biotechnologii, genetyki, nie można też przecenić tego, co zaprojektował jako „fantomatykę”, a co ziściło się pod nazwą virtual reality, z drugiej strony różnego rodzaju cyborgizacja była obecna w wizjach uczonych i pisarzy znacznie wcześniej — już od początków XX wieku), niemniej chciałbym z niego wydobyć treść nieco inną niż zwykły resentyment, o który autora Sex Wars często pomawiano.

    Pisze otóż Lem, że w Niemczech czy w Rosji traktuje się go jako filozofa, podczas gdy w innych krajach, gdzie jego eseistyka nie jest znana, występuje jedynie jako zręczny pisarz SF. Jednocześnie wraca wielokrotnie do tematu Jacques’a Derridy i dekonstrukcji, mieszanej poniekąd z postmodernizmem i wraz z nim potępianej w czambuł. Z Derridą Lem nie dyskutuje, daje tylko wyraz swej najwyższej abominacji do filozoficznego projektu tego myśliciela. Próbowałem zrozumieć skalę tej antypatii, atak idzie tu bowiem niejako ad hominem, a intencja jest co się zowie likwidatorska. Obok zatem swoiście sarmackiego gestu i stylu, w jakim się Lem z „derridyzmem” rozprawia, są tu wątki, którym należy się więcej uwagi.

    Wydaje się, że Derrida i jego dekonstrukcja wprawiają w furię Lema przede wszystkim dlatego, że obracają się nie ku rzeczywistości in crudo (o tej nic „obiektywnie” powiedzieć się nie da), ale ku różnym stylom myślenia i mówienia, które autor Marginesów filozofii analizuje, wykrywając w nich szczeliny i sprzeczności. Odbywa się to przede wszystkim w języku, wśród różnorodnych odczytań tekstów, podczas gdy wiara w to, że na drodze tych roztrząsań rozstrzygamy definitywnie jakieś pytania o przedmioty same w sobie — filozofowi Lemowi nieodzownie do życia i myślenia potrzebna — odrzucana jest jako metafizyka.

    Tego właśnie Lem przyjąć nie może, jest bowiem wychowany w kulcie dla nauki jako nie kombinatoryki pojęć, ale instrumentu wiodącego do poznania rzeczy takich, jakie są „naprawdę” (pomijamy tu wszelkie kłopoty wynikające z niedostateczności naszych języków opisu, konwencji kulturowych, zmysłów itd. — liczy się punkt dojścia, do którego zmierzamy, choćby się go osiągnąć do końca nigdy nie dawało). Taka wiara w działalność poznawczą jako trud wiodący do „rzeczywistości”, odsyłający do świata ontologicznie „twardego”, wyposażonego w określone, intersubiektywnie sprawdzalne cechy, warunkuje w ogóle całą działalność futurologiczną Lema. Futurolog dąży bowiem w sposób naturalny do weryfikacji swoich twierdzeń, a żadna weryfikacja nie jest możliwa w sytuacji niewiary w obiektywność świata realnego. Lem notabene reaguje w swej książce dość podobnie na refleksje Alana Sokala, fizyka z New York University, który napisał, iż „teoria superstrun może uwolnić naukę od «konceptu prawdy obiektywnej»”. Sokal miał zresztą później odwołać ten sąd, opublikowany ponoć po to tylko, aby wykazać „pustkę postmodernizmu”, pozwalającego ogłaszać co kto chce, a szczególnie — obalać bezkarnie pojęcie prawdy w nauce. Coś jednak jest na rzeczy: teoria superstrun jest podobno niesprawdzalna doświadczalnie już nie dlatego, że brak po temu odpowiednio potężnych urządzeń, ale dlatego, że superstrun w ogóle — ze stanowiska ściśle teoretycznego — zaobserwować się nie da, są więc konstruktem czysto teoretycznym, a o wyborze tego czy innego wariantu teorii decydować ma jakoby nie doświadczenie, tylko stopień elegancji matematycznego modelu. Oto powód, dla którego Feynman nie chciał zajmować się superstrunami, uznając to za trud jałowy, jako że wyniki pracy nie podlegają weryfikacji. Dość podobne wydaje się być stanowisko Lema.

    Jeżeli z tego punktu widzenia spojrzymy na Lema potyczki z rzeczywistością ostatnich lat, dostrzeżemy w nich coś więcej niż tylko irytację starszego pana, który odrzuca odruchowo wszystko to, czego nie potrafi z pozycji swego konserwatyzmu zaakceptować. Sylwy są w gruncie rzeczy zapisem walki o pewien model kultury i poznania, który na oczach Lema uległ destrukcji, a który warunkował podług niego uprawianie filozofii w takim stylu, jaki gotów byłby zaakceptować pisarz. Był to model oparty na silnym poczuciu, że świat istnieje obiektywnie i można go poznawać, że owo poznanie, jakkolwiek trudne czy niebezpieczne wyniki może nam przynosić, godne jest podjęcia, bo prowadzi do skonstruowania jakiejś całościowej wizji tego, co istnieje, wreszcie — że w tych działaniach przewodnikiem jest nam etyka, która wprawdzie zmienia się stopniowo pod ciśnieniem nowych odkryć i nowych sytuacji, w każdym razie jednak jest czymś fundamentalnie poważnym, niemożliwym do zlekceważenia i wyśmiania. W świecie tym wielką rolę odgrywała godność: inna nieco w przypadku polityka, uczonego, człowieka czynu bądź pisarza, zawsze jednak decydująca o jego akceptacji przez społeczeństwo.

    Świat nowy, któremu z pewną zgrozą Lem się dziś przygląda, jest światem, w którym tradycyjna godność przestaje obowiązywać, a na jej miejsce pojawiają się kryteria coraz bardziej podejrzane. Człowieka czasów najnowszych nie sposób więc już zrozumieć bezpośrednio — na to miejsce pojawia się u Lema bardzo często refleksja nad ludzkim gatunkiem jako elementem biologicznej ewolucji, ona bowiem — inaczej niż kultura — operuje zespołem czynników, które łatwiej zdefiniować. Lem więc towarzyszy komentarzem aktualnym kłopotom i problemom tego pomawianego powszechnie o demoralizację bohatera naszych czasów, a jednocześnie towarzyszy Ziemi jako planecie — wciąż skuteczniej niszczonej. Jeśli jego prognozy na przyszłość brzmią dzisiaj katastroficznie, to przynajmniej perspektywy rozwoju wiedzy i technologii mogą jeszcze poruszać i budzić silne emocje. „To już nie dla mnie”, „ja już tego nie dożyję” — mówi wprawdzie coraz częściej, nie przestaje jednak zachłannie czytać naukowych nowości i zaglądać w przyszłość, nie ma bowiem uczucia silniejszego niż nienasycona ciekawość, prowadząca nas wciąż poprzez „las rzeczy” ku nowym przeznaczeniom.

 

Jerzy Jarzębski