UWAGA! Ten serwis używa cookies i podobnych technologii.

Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…

Zrozumiałem

Serwis lem.pl używa informacji zapisanych za pomocą cookies (tzw. „ciasteczek”) w celach statystycznych oraz w celu dostosowania do indywidualnych potrzeb użytkowników. Ustawienia dotyczące cookies można zmienić w Twojej przeglądarce internetowej. Korzystanie z niniejszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci końcowego urządzenia. Pliki cookies stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym Użytkownika i przeznaczone są do korzystania z serwisu lem.pl

1 1 1 1 1 Rating 4.20 (5 Votes)

    Przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych: Stanisław Lem boryka się z napisaną właśnie powieścią współczesną Szpital Przemienienia: redakcja wydawnictwa co rusz zgłasza do książki nowe ideologiczne obiekcje. A to nie uwzględniono w niej pozytywnej roli partii komunistycznej w dziejach, a to wymowa nie dość optymistyczna...


Autor więc na żądanie dopisuje nowe tomy i ma już tego serdecznie dosyć. Tymczasem w Domu Literatów w Zakopanem spotyka pewnego pana, nazwiskiem Jerzy Pański, prezesa Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”, a ten, na spacerze w Tatrach, namawia go do napisania polskiej powieści fantastycznonaukowej. Ostatecznie — czemu nie? W tym czasie Lem miał już na swoim koncie opublikowaną w czasopiśmie „Nowy Świat Przygód” sensacyjną powieść SF Człowiek z Marsa i pewną ilość opowiadań, w których zajmował się tematyką najnowszej wówczas techniki wojskowej (Człowiek z Hiroszimy, Miasto atomowe, V nad Londynem). Zarazem dają mu się we znaki kłopoty natury finansowej i po prostu życiowej: zrezygnował wcześniej z obronienia dyplomu z medycyny, bojąc się przymusowego zesłania do wojskowego garnizonu na prowincji, Konwersatorium Naukoznawcze, w którym pracował, właśnie zamknęli strażnicy politycznych obyczajów. Zajęcie się science fiction w tej sytuacji wydawało się po prostu rozwiązaniem doraźnych problemów. Dlatego Astronautów Lem pisze szybko i (przynajmniej na początku) bez większego starania o stronę artystyczną. Pod tym względem Czas nieutracony był tekstem lepszym o całe niebo. I może takim okazjonalnym wybrykiem bez większych reperkusji Astronauci by pozostali, gdyby nie ogromny a niespodziewany sukces książki. Czytelnicy rzucają się na powieść, tłumacze przekładają ją na obce języki, aż w końcu połączone kinematografie Polski i NRD nakręcą na jej podstawie film Milcząca gwiazda. Wydawcy i odbiorcy chcą zatem więcej! Wkrótce powstanie zbiór opowiadań Sezam — z pierwszymi odcinkami Dzienników gwiazdowych, następnie opasłe tomisko Obłoku Magellana, powieści o pierwszej ziemskiej podróży transgalaktycznej, drukowanej najpierw w odcinkach w „Przekroju”. Tak Lem staje się najpoczytniejszym w Polsce autorem fantastyki naukowej.  

    Czym jednak Astronauci zasłużyli się czytelnikom w roku 1951? Dziś trudno to już pojąć, jeśli się nie zna kontekstu literackiego i kulturalnego tamtych lat. Był to czas apogeum socrealizmu, czas panowania powieści produkcyjnych, powielających do znudzenia ten sam schemat akcji i rozwiązań fabularnych. Opowiadając wciąż o sprawach związanych z rozruchem zakładów przemysłowych, budową domów czy linii kolejowych, o tworzeniu socjalistycznego kolektywu robotniczego i demaskowaniu „wrogów”, powieści te były programowo wyprane z wszelkiej fantazji, ich świat tylko tym różnił się od codzienności czytelników, że w nim wszystko działo się po myśli ideologicznych założeń systemu. Poza tym panowała szarość na zmianę z pedagogią. Nie lepiej było na terenie socrealistycznego kina, gdzie znów produkowano nagminnie dydaktyczne filmy-bajeczki (nakręcona w tamtych czasach, wyświetlana niedawno w telewizji Sprawa do załatwienia jest obrazem tak dziecinnie naiwnym, że aż trudno uwierzyć, że w tym samym czasie w więzieniach łamano kości i charaktery). 

   Porcję tej naiwności, wymaganej przez kanony epoki, zawiera z pewnością powieść Lema, która coraz to obsuwa się w „pozytywne” deklaracje na temat posłannictwa ludzkości, pożądanych cech charakteru jednostek i zachowań społecznych itd., itp. Cała też jej pierwsza połowa jest rozciągniętym na ponad setkę stron traktatem popularnonaukowym. Ale treść tego traktatu, choć dzisiaj może wydać się banalna, na owe czasy wprowadzała w całkiem nowy, pełen niezwykłości świat. Czegóż tam nie ma: i meteoryt tunguski, i historia budowy rakiet, i podstawy kosmonautyki, a na tym tle — sensacyjny wątek znalezienia „listu z gwiazd”, który zresztą uczeni podejrzanie łatwo deszyfrują (w późniejszym o ponad dekadę Głosie Pana nie pójdzie już im jak z płatka). Tuż dalej autor drobiazgowo opisze rakietę kosmiczną, posługując się do tego celu wprowadzonym w tekst powieści wykładem popularnym dla młodzieży szkolnej. Mimochodem, rzecz jasna, rozsiane będą w tych wstępnych rozdziałach uwagi o powszechnej szczęśliwości, jaką sprowadziło na Ziemię i jej mieszkańców zwycięstwo komunizmu, ze szczególnym uwzględnieniem wielkich przeobrażeń powierzchni planety, które — jak to uwielbiali robić sowieccy władcy — polegać miały na odwracaniu biegu wielkich rzek, topieniu lodów bieguna etc., etc. Ale bez tego książka nie miała szans na druk, a same w sobie, przyszłe wielkie budowy socjalizmu także mogły poruszać wyobraźnię. Nawet więc dydaktyzm tej powieści był czymś znacznie bardziej strawnym niż te nieszczęsne wskazania dla górników, jak trzeba fedrować, dla budowniczych — jak mają cegły układać, a dla wszystkich — jak rozpoznawać i donosić na wrogów, co stanowiło ulubioną tematykę produkcyjniaków.

    Powiedzmy szczerze: ten początek powieści dziś jest już zupełnie nieczytelny — i to nie tylko dlatego, że techniczne rewelacje, o których autor pisze, mają dla nas dzisiaj posmak uroczo staroświecki. Nieczytelność wynika raczej z nieznośnie pedagogicznego tonu, patetycznych sentencji moralnych — no i obowiązkowych wówczas politycznych deklaracji po stronie panującego ustroju. Z pewnością dlatego właśnie autor od wielu lat nie pozwalał na wznowienia tej książki. Ale lustratorom radziłbym wstrzymać się z denuncjowaniem pisarza. Ostatecznie — jak to u Lema w tamtych czasach było regułą — zabrakło w Astronautach zachwytów nad Związkiem Radzieckim, o partii komunistycznej nie było w powieści ani słowa (!!), wreszcie amerykańskich kapitalistów skrytykował autor jedynie za rasizm i militaryzm. Co więcej: w kraju, w którym źródłem wiedzy był mały radziecki słownik filozoficzny, mianujący cybernetykę „burżuazyjną pseudonauką”, Lemowi udało się przemycić całą masę informacji o komputerach, które tam występują jako główne narzędzie służące uczonym w ich pracy.   

    Astronauci zatem oddają, co cesarskie, cesarzowi (inaczej pisać w tamtych latach po prostu się nie dało), ale przy okazji szmuglują sporo wiedzy absolutnie w tym czasie niedozwolonej. To pozwala czytelnikowi dotrwać do połowy powieści, od której zaczyna się już całkiem nowy tok narracji. Opisy powierzchni Wenus — choć z punktu widzenia naszej dzisiejszej wiedzy o tej planecie całkiem chybione — są w Astronautach bardzo plastyczne i oryginalne, relacje z wędrówek kosmonautów — niezwykle emocjonujące, szczególnie tam, gdzie autor popisuje się wiedzą na temat praktycznych konsekwencji zakrzywienia przestrzeni i paradoksów topologicznych. Astronauci są w istocie pierwszą książką Lema, w której bohaterowie lecą naprawdę w kosmos i próbują poznać to, co Odmienne. Ten wielki sprawdzian wyobraźni autor powieści przechodzi z sukcesem. Myślę, że ci, dla których lektura powieści była pierwszym spotkaniem z fantastyką „kosmiczną”, musieli chłonąć tę historię z zapartym tchem.

    W Astronautach Lem wykorzystuje w narracji chwyt, który będzie następnie stosował wielokrotnie. Angażuje mianowicie do opowiadania swojej historii narratora po trosze naiwnego, będącego jednak zarazem człowiekiem inteligentnym i osobiście dzielnym. Takim idealnym bohaterem Lemowych fabuł jest (obok lekarza) pilot (Robert Smith z Astronautów, Pirx, Hal Bregg z Powrotu z gwiazd, bohater Kataru, Marek Tempe z Fiaska). Z pilotem czytelnik może się utożsamić łatwiej niż z uczonym specjalistą, zarazem może z tego utożsamienia czerpać różne osobiste satysfakcje (bo taki bohater z natury rzeczy jest człowiekiem o ponadprzeciętnej fizycznej sprawności, często przedstawia się go jako zamiłowanego alpinistę). Robert Smith jest więc prototypem całej serii Lemowskich postaci.

    Drugim spośród prototypowych rozwiązań w Astronautach jest obraz innoplanetarnej rzeczywistości. Ma on kilka istotnych i powtarzalnych u Lema cech. Przede wszystkim rzeczywistość ta jest labiryntem o niedocieczonej strukturze. Można po niej błądzić, ale nigdy nie odsłania ona swych krańców (tak będzie później w Edenie, Niezwyciężonym, Pokoju na Ziemi, Fiasku). Drugą cechą tej rzeczywistości będzie praktyczna, przynajmniej z początku, nierozróżnialność tego, co żywe, od tego, co jest martwym produktem badanej cywilizacji. Trzecia cecha — to panujący na obcej planecie stan kryzysu, rozsypki istniejącej tam cywilizacji, co sprawia, że napotkane przez kosmonautów konstrukcje są w stanie korozji, czy wręcz rozpadu, a badania nabierają charakteru nieledwie archeologicznego. Ten stan rzeczy wpływa bardzo zdecydowanie na stylistykę opisu, która miesza języki architektury, biologii, geologii czy mineralogii. Z kolei chwiejność frazeologii i słownika, za pomocą których narrator i bohaterowie powieści próbują opisać oglądaną rzeczywistość, oddaje najlepiej konfuzję natury poznawczej: kosmonauci błądzą po czymś, co może być konstrukcją inżynieryjną, „miastem”, fabryką, siedliskiem istot przypominających mrówki czy inne ziemskie owady, wielkim organizmem, itd., przy czym reguły budowy wielkiej struktury, po której się poruszają, nie są jasne: w hipotezach na ich temat przeplatają się (tak jak w języku opisu) funkcjonalizacje brane z różnych dziedzin ludzkiej wiedzy. Najważniejsze dla kosmicznych podróżników staje się tedy odkrycie jakiegoś sensu w obserwowanych zjawiskach, a pułapką, w jaką czasem wpadają, bywa — że takiego (funkcjonalnego) sensu w nich w ogóle nie ma!

    Na koniec, rzecz jasna, wszystko się w Astronautach musi wyjaśnić po myśli socrealistycznego morału, tzn. okazuje się, że Wenusjanie byli imperialistami i że to właśnie skłoniło ich do kumulowania niebezpiecznej siły rażenia, gromadzonej w postaci dziwacznej plazmatycznej masy i do budowy gigantycznego miotacza energii, przygotowywanego do zaatakowania Ziemi. Ale imperialiści muszą być nie tylko źli, ale i w swym złu na tyle zatwardziali, aby się w nim zatracić. Stąd klęska złowrogiej cywilizacji, którą Ziemianie przyłapali post factum, kiedy zdążyła już sama siebie zgładzić. Tyle wymowa politycznego schematu, którą autor przypieczętowuje jeszcze na koniec paroma okrągłymi sentencjami o zgubnym działaniu kapitalizmu i świetlanej przyszłości ludzi, którzy się od niego wyzwolili. Ale znacznie ciekawszy jest sam obraz zniszczonej cywilizacji. Tworząc go, Lem wykorzystuje na pewno z jednej strony informacje o losie Hiroszimy, które wówczas pasjonowały i przerażały cały świat, z drugiej strony — doświadczenia człowieka, który widział miasta zrujnowane w czasie drugiej wojny światowej. Obraz wenusjańskiej ruiny wielkiej metropolii jest niezwykle sugestywny, zwłaszcza że Ziemianie zwiedzają ją w nocy (podobnie jak później miasto w Edenie). Przez to potęguje się wrażenie fragmentaryczności, niemożności ogarnięcia wszystkiego, hieroglificzności obcej cywilizacji, której zrozumieć w ogóle się nie da. To już bliskie późniejszym, dojrzalszym książkom Lema. Ale w książce ciekawe jest również stanowisko poznawcze, jakie projektuje autor swemu bohaterowi.

 Szczególnie w ostatnich rozdziałach Astronautów widać przepaść kompetencyjną, jaką Lem buduje pomiędzy pilotem a uczonymi członkami załogi. Prostoduszny Smith nic zrazu nie pojmuje z zawiłości „przestrzeni sferycznej”, która pochłonęła jego towarzysza, a zwierzchnicy nie śpieszą z wyjaśnieniami, zachowując się z jego punktu widzenia bezsensownie. Podobnie z informacjami o Wenusjanach, które bohater otrzymuje dopiero na samym końcu — kiedy już przeszedł próbę dzielności. Jest w tym coś ostentacyjnego. Rzecz jasna, powiemy, chodzi o zbawienną dla dramaturgii opowiadania retardację, budowanie napięcia. Więcej: wiara w nieograniczoną prawie kompetencję „kierownictwa” bardzo pasuje do ówcześnie obowiązującego światopoglądu. To prawda, ale można szukać innego jeszcze uzasadnienia tego stanu rzeczy. W Astronautach prawdziwymi herosami zdają się uczeni: Czandrasekar, Lao Czu, Arseniew. Im przypisuje autor nie tylko mądrość i dobroć, ale też niezwykłą siłę charakteru, skłonność do poświęcania się dla sprawy i dla innych. Osobnymi pomniczkami na ich cześć są osobne rozdziały książki, mające w tytule ich imiona. Lemowi wyraźnie zależy na wykreowaniu nowych pozytywnych bohaterów nadchodzącej epoki. Nie są nimi ludzie polityki, lecz ludzie nauki — współcześni święci, dzięki którym świat może istnieć nadal — nie zagrożony przez bezrozumne zło wynikające z pożądania bogactw i władzy. Astronauci brzmią dziś nieznośnie pompatycznie w sferze moralnych deklaracji, ale projekt przyszłości należałoby w nich rozumieć bardzo poważnie. Oto autor, w samym centrum socrealistycznej epoki, desperacko wyznaje swój podziw i wiarę na przyszłość w ludzi oświeconych — nie zaś w funkcjonariuszy partyjnych i działaczy frontu ideologicznego, jak to obowiązywało w literaturze owych czasów. Metodą wyrywania z tekstu cytatów z łatwością tedy udowodnimy Lemowi „kolaborację z systemem”, wczytując się w tekst głębiej, dostrzeżemy upartą walkę o docenienie autentycznej wiedzy jako czynnika wiodącego ku dobru. Lem w czasach stalinizmu próbował w to wierzyć — dopiero doświadczenia późniejszych dziesięcioleci nadwątliły mocno tę ufność. Ale to już zupełnie inna historia.

 

Jerzy Jarzębski